Bogatynia: Policjanci rozebrali i bili do nierzytomności

Otrzymaliśmy informację, że 5 dni temu bogatyńscy policjanci pobili 20 - latka w okolicy cmentarza. Prokurator z Prokuratury Okręgowej w Jeleniej Górze potwierdził nam, że wszczęto śledztwo na podstawie informacji o tym zdarzeniu, jego przedmiotem jest przekroczenie uprawnień przez funkcjonariuszy policji.

Kilka dni temu do redakcji portalu napłynęła informacja od świadka zdarzenia: „W pt. 23.10. br. tuż pod drzwiami swojego domu 20 latek został pojmany przez dwóch policjantów do radiowozu z niewyjaśnionych przyczyn. Stróże prawa pojechali na komisariat w Bogatyni, lecz nie w celu odwiezienia poszkodowanego na komendę, natomiast po swojego kolegę z pracy będącego na służbie. W trzyosobowym składzie wywieźli 20 latka w okolice Bogatyńskiego cmentarza, po czym rozebrali go i dokonali aktu pobicia pozostawiając go nieprzytomnego w tym samym miejscu. Poszkodowany leży czwarty dzień w szpitalu, lekarze stwierdzili liczne obrażenia głowy i tułowia".

- Byłem świadkiem razem z kolegami, kiedy zabierali go w agresywnym stylu do policyjnego radiowozu sprzed klatki swojego domu, na prośbę, aby puścili poszkodowanego z tym, że pójdzie prosto do domu nie reagowali - twierdzi nasz informator. - Kiedy kolega był już w radiowozie Panowie policjanci przekazali nam, że zabierają go na komendę do Zgorzelca, lecz nie ujawnili nam powodu i z tego, co mi wiadomo nie zgłosili o zdarzeniu na dyżurkę komisariatu - kontynuował. To, co się rzekomo wydarzyło w dalszym następstwie wypadków wydaje się nie do pomyślenia.

- Cale nasze grono było w trzeźwym stanie, prócz poszkodowanego, który dopiero, co wyszedł z baru na ulicy Zamoyskiego. Po ok 10-15 minutach pobity D. (dane do wiadomości redakcji) zadzwonił do jednego z nas i przekazał nam, że znajduje się rozebrany i poobijany w okolicach cmentarza, nie zwlekając zamówiliśmy taksówkę, aby po niego pojechać, część nas pojechała, tj. 3 osoby z 6, a reszta została czekając na odpowiedz, co się stało. Nie wracając już do nas pojechali do szpitala na obdukcję, a następnie zgłosić cale zajście na posterunek policji - opisuje zdarzenie świadek. Przesłaliśmy opis całego zdarzenia do Komendy Powiatowej Policji w Zgorzelcu z prośbą o potwierdzenie zawartych w nim twierdzeń.

- Informuję, iż z uwagi na niejasne okoliczności zdarzenia, sprawa jest szczegółowa badana przez Wydział Kontroli Komendy Wojewódzkiej Policji we Wrocławiu oraz Prokuraturę Rejonową w Zgorzelcu - odpowiedział nam mł. asp. Antoni Owsiak, Oficer Prasowy KPP w Zgorzelcu. Zwróciliśmy się, zatem do Prokuratury Okręgowej w Jeleniej Górze.

- Z uwagi na to, iż nie dysponuję aktami tego postępowania, trudno abym ją rzeczowo skomentował - odpowiedział nam Marcin Zarówny, p.f. Naczelnika Wydziału Śledczego Prokuratury Okręgowej w Jeleniej Górze. - Nie mniej potwierdzam, iż w Prokuraturze Rejonowej w Zgorzelcu wszczęto śledztwo na podstawie informacji o tym zdarzeniu, jego przedmiotem jest przekroczenie uprawnień przez funkcjonariuszy Policji - możemy przeczytać w odpowiedzi prokuratora Zarównego. - Prokurator osobiście przesłuchał pokrzywdzonego i wykonuje inne węzłowe czynności postępowania, zmierzające do wyjaśnienia okoliczności zdarzenia, z uwagi na które postępowanie to wszczęto - twierdzi Zarówny. - Jednocześnie informuję, iż po wykonaniu niezbędnych czynności Prokurator Rejonowy w Zgorzelcu zwróci się z wnioskiem do Prokuratora Okręgowego w Jeleniej Górze o wyznaczenie innej prokuratury jak właściwej do prowadzenia tego śledztwa. Jest to praktyka stosowana każdorazowo w przypadku postępowań dotyczących funkcjonariuszy Policji - odpowiedział nam Marcin Zarówny. O dalszym przebiegu sprawy będziemy informować na bieżąco.

Źródło: e-bogatynia.pl

Pijany policjant zostanie zawieszony

Funkcjonariusze poinformowali prokuraturę, że zatrzymali człowieka, który nie chciał zapłacić taksówkarzowi za kurs, a stróżów prawa, którzy zostali wezwani na interwencję obrażał i szarpał. Kim był awanturnik? To policjant z wieloletnim stażem, który od kilku miesięcy dowodził oddziałem prewencji w Łodzi.

- Komendant wojewódzki polecił dziś wszczęcie postępowania dyscyplinarnego wobec funkcjonariusza w stopniu inspektora z 33-letnim stażem służby. Zostanie on już zawieszony w czynnościach służbowych - poinformowała we wtorek po południu podinspektor Magdalena Zielińska, rzecznik komendanta wojewódzkiego policji w Łodzi.

Do incydentu z udziałem 53-letniego dowódcy oddziału prewencji doszło w nocy z poniedziałku na wtorek przy ul. Jutrzenki. O interwencję poprosił policjantów taksówkarz. Jak się okazało, poszło o opłatę za kurs, a 53-letni pasażer nie mógł się w tej kwestii porozumieć z taksówkarzem. - W czasie podjętych czynności pasażer taksówki odmówił podania swoich danych osobowych, nie posiadał przy sobie dokumentów, nie podporządkowywał się poleceniom funkcjonariuszy, czuć było od niego woń alkoholu - informuje podinspektor Zielińska

Mężczyzna został przewieziony do VII komisariatu. Policjanci opowiadają, że 53-latek znieważał ich, groził że ich "zniszczy", bo jest "wysoko postawiony", a także ich szarpał. Odmówił poddania się badaniu alkomatem. Wkrótce okazało się, że awanturnik to policjant w stopniu inspektora. Wtedy o sprawie poinformowano szefa komendy wojewódzkiej. Jak poinformowało biuro prasowe, komendant Marek Działoszyński skierował do komisariatu naczelnika wydziału kontroli, aby ten nadzorował dalsze czynności. Materiały zostały przekazane do prokuratury. - Przesłuchamy funkcjonariuszy z VII komisariatu i mężczyznę, w sprawie którego interweniowali. W oparciu o ich zeznania zostaną podjete dalsze kroki - mówi Krzysztof Kopania, rzecznik prokuratury.

53-letni policjant dowódcą oddziału prewencji był od czerwca. Wcześniej pracował m.in. jako naczelnik wydziału kadr i szkolenia KWP i kierownik Ośrodka Szkolenia Policji w Sieradzu.

Źródło: Gazeta Wyborcza Łódź

Internauci będą nadzorowani?

Dziennik Rzeczpospolita informuje, że Komenda Główna Policji wcale nie wycofała się z pomysłu monitorowania i archiwizowania działalności internautów.

KGP zgłosiła wniosek do właśnie nowelizowanej ustawy o świadczeniu usług droga elektroniczną. Policja chce, żeby właściciele stron internetowych przechowywali dane rejestracyjne internautów (w tym loginy i hasła). Co więcej, policja - wedle jej pomysłu - miałaby niejawny i zdalny dostęp do tych danych. Właściciele stron internetowych, czyli tzw. Internet Content Providers, to w myśl planowej ustawy firmy medialne.

Jak pisze dziennik - działalność policji w praktyce byłaby pozbawiona kontroli.

Wniosek został zgłoszony pierwszy raz pod koniec sierpnia. Ponieważ wzbudził wiele kontrowersji, MSWiA wkrótce wycofało się z niego. Wydawcy na pomysł policji zareagowali listem, w którym napisali: "planowana nowelizacja stanowi kolejny krok ku powszechnej inwigilacji obywateli i obniżenia standardów ich prywatności."

Mimo to resort wysłał niedawno do Izby Wydawców Prasy list, z którego wynika że pomysł KGP jest aktualny.

Wszystko wskazuje jednak na to, że takie rozwiązanie nie byłoby zgodne z prawem unijnym. Jakie będą dalsze losy pomysłu KGP - dowiemy się wkrótce.

Źródło: www.komputerswiat.pl

Kierowca nie żyje, bo policjanci użyli gazu.

Trwa proces policjantów oskarżonych o nieumyślne spowodowanie śmierci kierowcy. Gaz obezwładniający cs był najprawdopodobniej przyczyną zgonu. A policjanci używali go kilka razy podczas interwencji.

Trwa proces dwóch policjantów oskarżonych o nieumyślne spowodowanie śmierci i narażenie człowieka na bezpośrednie niebezpieczeństwo utraty życia albo ciężkiego uszczerbku na zdrowiu. Oskarżeni są również o nadużycie uprawnień służbowych.

Wszystko zaczęło się 14 grudnia 2007 roku. Niemiec, Robin H. na pętli w Kleosinie zablokował przejazd. Interwencja policji zakończyła się śmiercią kierowcy.

- Niezasadne było użycie gazu w tej interwencji - stwierdził powołany przed oblicze sądu biegły. Policjanci powinni wybić szybę, wezwać karetkę i w obecności ratowników medycznych wydobyć kierowcę z auta.

To, że szarpał się, było wynikiem wydzielającego się mu z nosa śluzu. Według biegłego, Niemiec chciał wytrzeć twarz z gazu, a policjanci potraktowali to jako stawianie oporu. Powinni dać mu spokojnie oddychać, a nie zakuwać i kłaść twarzą do ziemi.

Biegły stwierdził, że to drugi przypadek w jego praktyce, kiedy użycie gazu cs zakończyło się śmiercią. Według niego, w tym wypadku mogła nastąpić reakcja alergiczna na gaz. Bo gaz cs jest gazem bojowym, silnie toksycznym i może być zastosowany w dawce śmiertelnej!

http://www.poranny.pl/apps/pbcs.dll/article?AID=/20090826/BIALYSTOK/349866187

Dla satysfakcji

Artur Mrozowski jechał jednym pociągiem ze stadionowymi chuliganami. Tamci uciekli, policjanci pobili Mrozowskiego. Gdy wytoczył im sprawę, zaraz sam stał się oskarżonym. Procesy odwetowe - jak prawnicy nazywają taki fortel - policja praktykuje całkiem często.

To był ostatni pociąg. Osobówka z Warszawy do Piastowa. Miał jechać poprzednim, ale spóźnił się o minutę, bo szef jeszcze czegoś chciał. To, co wjechało pół godziny później, miało wytłuczone szyby, powyrywane świetlówki, a z okien powiewały szaliki kibiców Legii Warszawa. Był kwiecień 2002 r. Artur Mrozowski wsiadł do pierwszego wagonu, tuż za konduktorem, żeby było bezpieczniej.

Sąd Rejonowy dla miasta Warszawy kilka lat potem podkreśli w uzasadnieniu do wyroku, że akcja policyjna zorganizowana była zdumiewająco chaotycznie. Pociąg ujechał może z pół kilometra, gdy któryś z kibiców zaciągnął hamulec; ci najbardziej agresywni wysiedli, żeby świętować dalej, w terenie. Policja miała czekać na następnej stacji. Ale stało tam tylko dwóch miejscowych funkcjonariuszy. - Posiłki przyjechały po jakichś piętnastu minutach - opowiada Artur Mrozowski. - W większości spokojni policjanci. Poza dwoma, którzy dostali nasz wagon.

Pasażerowie byli wściekli; noc, już z godzina spóźnienia. Policjanci z grupy posiłkowej kazali ludziom wysiąść. Mrozowski zapytał, czy może go jeszcze uderzą. Dostał pałką w brzuch. Zgiął się, więc zaraz potem dostał pałką w twarz. Kazali położyć się na peronie.

Anna N. jechała tym pociągiem z dwojgiem dzieci. Też wsiadła do pierwszego wagonu, żeby było bezpieczniej. Krzyknęła z okna, żeby policjanci zostawili w spokoju człowieka, ale jeden z nich odwrzeszczał, żeby siedziała cicho, bo jej dzieci zabiorą. Opowie to wszystko w sądzie. Wtrącił się i Jacek B., niecenzuralnie. Potem w sądzie doda, że czuł się w obowiązku, bo Artura znał z widzenia, z Piastowa. Inni świadkowie zeznają, że w odpowiedzi policjant wyciągnął Jacka B.z wagonu i przycisnął mu twarz butem do peronu. (Ten drugi policjant, od pary, nie bił. Tylko patrzył. Gdy w końcu uda się go przesłuchać, będzie zeznawał tak, aby nic konkretnego nie powiedzieć, nie zaszkodzić koledze).

Leżeli więc Mrozowski i Jacek B. na potłuczonym szkle. Wokół Artura powiększała się kałuża krwi. Policjant - ten, który bił - wezwał pogotowie. Lekarka była poruszona. - Pod jakimś pretekstem wzięła numer służbowy i nazwisko od tego policjanta - opowiada Mrozowski. - I tylko dzięki temu potem było wiadomo, na kogo konkretnie się skarżyć. Zapakowała mnie do karetki i uciekliśmy. Jacka B., jego kolegę i jeszcze jakiegoś pijanego delikwenta w szaliku zatrzymano. Resztę pasażerów spędzono z powrotem do pociągu. I to był koniec akcji.

Policjant

K. - policjant, którego Artur Mrozowski oskarżył o pobicie, nazajutrz napisał notatkę służbową z wnioskiem o ukaranie lekarki, która utrudniała interwencję. Ta sprawa zszargała jej nerwy, potem w sądzie nie chciała zeznawać.

O K. mówią, że przesadnie ambitny. Ale i wybijający się. Szkoła pirotechniczna, awans do Wydziału Wywiadowczo-Patrolowego. Na koncie ma zatrzymanie m.in. gangstera podejrzewanego o zabójstwo byłego ministra sportu. A także członków międzynarodowej organizacji terrorystycznej. Ale szefowie nie lubili K. Kłopotliwy. Po tamtej akcji pieklił się, że dwóch ludzi wystawiono na śmierć na peronie. Uważał, że dla zwierzchników życie pojedynczego policjanta się nie liczy. Dla niego życie kolegi to świętość. Tamtą noc pamięta, choć w życiu uczestniczył w może 200 takich akcjach. Jechał z przeświadczeniem, że trzeba ratować tych dwóch kolegów, którzy czekali samotnie na posiłki.

Mrozowskiego, wobec którego - mówi - zastosował nie tak znów inwazyjne środki przymusu bezpośredniego, też pamięta. To był na pewno agresywny kibic. Zeznał, że wracał z pracy, a nie z meczu? To kłamał.

Ofiary

Mrozowski wyszedł ze szpitala bez pięciu zębów, z ranami szytymi i na brodzie, i na szczęce. Ale najbardziej bolała go bezsilność. Świadomość, że można przypadkowego człowieka tak zgnoić bez konsekwencji.

Mrozowski też jest typem ambitnym. Po zawodówce został marynarzem, bo chciał zwiedzać świat, ale potem stwierdził, że w życiu chciałby mieć jeszcze maturę, więc zmienił pracę na stacjonarną, przy serwisowaniu bankomatów.

Po tym pobiciu znalazł przez Internet Helsińską Fundację Praw Człowieka, a w niej - prawnika, który wytłumaczył mu, co może w tej sprawie zrobić. - W maju 2002 r. złożyłem w prokuraturze doniesienie o pobiciu przez policję - opowiada. - Zaraz odwiedził mnie dzielnicowy. Mówił, że dla swojego dobra powinienem odwołać doniesienie. Tym bardziej wiedziałem, że im nie popuszczę.

Sprawę o pobicie umorzono. Odwołał się. Ale Prokuratura Rejonowa dla Warszawy Ochoty za bardziej wiarygodne uznała zeznania policjantów i 11 czerwca 2002 r. postawiła zarzuty Arturowi: uszkodzenie mienia i czynna napaść na funkcjonariusza, wspólnie i w porozumieniu z trzema mężczyznami zatrzymanymi tamtej nocy na peronie. Czyli Jackiem B. i jego kolegą z Piastowa, którzy się za Morozowskim wstawili, oraz jeszcze jednym, nieznanym im kibicem-recydywistą.

Dr Piotr Kładoczny z Fundacji Helsińskiej i Wydziału Prawa Karnego Uniwersytetu Warszawskiego podkreśla, że procesy odwetowe to częsta praktyka, wręcz standard. - Zarzuty stawia prokurator, który jest niezależny od policji, wyjąwszy to, że zwykle prokuratorzy i policjanci się znają, bo razem pracują - opowiada. - Ale w praktyce materiał przygotowuje policja, a prokurator jedynie nadzoruje tę pracę. I nie zawsze jest on odpowiednio wnikliwy w tym nadzorze. Co więcej: jeśli zeznania policjanta i cywila są sprzeczne, prokurator zwykle wierzy policjantowi. Nierzadko tak samo rozumuje sąd.

Inne przypadki z ostatnich lat, ten sam mechanizm. Na apel gdańskiej policji zgłosiło się dwóch świadków, biznesmenów. Widzieli wypadek, w którym zginął taksówkarz. Zeznali, że winni byli policjanci, którzy wyjechali nieoświetlonym radiowozem. Niebawem biznesmeni zostali oskarżeni o składanie fałszywych zeznań. Sprawa kolejna: Irena K., której mąż niewiele wcześniej obciążył zeznaniami policjantów-łapówkarzy, złożyła zawiadomienie, że pijani policjanci ją pobili. Kobieta miała proces o to, że pobiła policjantów. Sprawa studenta z Krakowa: sąd dwukrotnie uniewinnił go od zarzutu napaści na funkcjonariuszy, uznając zeznania policjantów za niewiarygodne. Prokuratura oskarżyła studenta po raz trzeci, tym razem o fałszywe zeznania.

Wyrok

Artur Mrozowski jedno sobie wyrzuca: za jego sprawą proces mieli także mężczyźni, którzy się za nim ujęli. A taki proces oznacza odmowę kredytu w banku, nerwy rodziny. Rozprawy średnio raz w miesiącu, trzeba brać wolne w pracy. Często przyjeżdżali do sądu na próżno, bo policja nie dowiozła z zakładu karnego czwartego oskarżonego - owego recydywisty.

Firmę Artura Mrozowskiego ktoś, nie wiadomo kto, powiadomił o sprawie telefonicznie. Dostał wymówienie. Chciał wrócić do wcześniejszego zawodu - marynarza; ze względu na proces odmówiono mu amerykańskiej wizy. A bez niej większość tras nie wchodzi w grę. Brał dorywcze rejsy. I tak przez pięć lat.

W maju 2007 r. Sąd Rejonowy dla miasta Warszawy uniewinnił całą czwórkę. W uzasadnieniu wyraził zdziwienie, że jakieś zarzuty w ogóle zostały im postawione. Sąd zasugerował też, że protokoły przesłuchań świadków mogły być antydatowane. Artur Mrozowski złożył wtedy skargę do Trybunału Sprawiedliwości w Strasburgu, że sprawca jego pobicia pozostał nieukarany, a postępowanie w tej sprawie umorzono.

W maju 2009 r. Trybunał przyznał, że Polska uniemożliwiła Arturowi Mrozowskiemu dochodzenie sprawiedliwości. - Wyrok strasburski oznacza, że droga do ewentualnego ponownego podjęcia postępowania nadal jest otwarta - tłumaczy Monika Gąsiorowska, prawniczka, która prowadziła tę sprawę w Trybunale.

Mrozowski liczył na słowo przepraszam od policji. Ale Marcin Szyndler, rzecznik Komendy Stołecznej tłumaczy, że prawnicy jego instytucji i MSWiA mają obowiązek bronić interesu policji do końca. Walczyć, by odszkodowanie było jak najniższe. - Dlatego policja przeprasza zwykle wówczas, gdy droga sądowa jest już wyczerpana. Choć nierzadko powoduje to rozgoryczenie poszkodowanych i mieszane odczucia opinii społecznej.

Winni

Rzecznik prosi, by zwrócić uwagę, że czym innym jest wina instytucji, a czym innym wina konkretnego funkcjonariusza. Za nadużycie uprawnień policjant ponosi odpowiedzialność indywidualną, jak każdy, kto łamie przepisy prawa. To, że policjanci działają w stresie, nie rozgrzesza. Od 2000 r. objęci są oni przecież ciągłą pomocą psychologiczną, korzystanie z niej jest wręcz powinnością. Udowodnienie policjantowi nadużycia władzy kończy się wydaleniem ze służby. W 2007 r. wydalono 77 policjantów, 10 lat wcześniej - około 300.

K. i tak musiał odejść ze służby. Nie przeszedł badania lekarskiego, między innymi ze względu na depresję, w którą popadł po tym, jak jego najbliższy przyjaciel zginął na służbie. Opowiada: rok pił, ale potem się pozbierał. Dziś mówi, że może to i lepiej, że wtedy odszedł. Bo przez 10 lat służby z miesiąca na miesiąc rosło w nim poczucie, że choć ryzykuje życie zawodowo, w krytycznych sytuacjach jest sam, bez wsparcia ze strony instytucji.

Mniej więcej w tamtym czasie, gdy zapadał wyrok w sprawie Mrozowskiego, wśród jego kolegów policjantów zaczęto przebąkiwać, że używając broni w stanie wyższej konieczności, lepiej strzelać od razu tak, by zabić. Brak świadka, a więc mniejsze kłopoty w sądzie. I w ten sposób, mówi, wydłuża się lista ofiar systemu funkcjonowania policji i wymiaru sprawiedliwości, do których siebie też zresztą zalicza.

Artur Mrozowski tuż po wyroku strasburskim popłynął w rejs; dostał wreszcie tę amerykańską wizę. Ma czas, by się zastanowić, co dalej. Może wytoczyć proces policji, ale też domagać się ukarania policjanta K. Skłania się ku tej drugiej opcji. Mówi: dla satysfakcji oraz żeby raz na zawsze zniknęło to poczucie bezsilności. Nie w odwecie.

źródło: http://wiadomosci.gazeta.pl/Wiadomosci/1,97659,6876833,Dla_satysfakcji.html

Policjanci zastrzelili niewinnego 19-latka - sąd ich uniewinnił

Sąd Okręgowy w Poznaniu uniewinnił czterech policjantów, oskarżonych o udział w strzelaninie, w której w kwietniu 2004 roku zginął 19-letni Łukasz T., a jego rówieśnik Dawid Lis został ciężko ranny.

Był to drugi proces w tej sprawie. W pierwszym, w 2006 roku, sąd również uniewinnił policjantów. Wyrok zaskarżyła zielonogórska prokuratura, która prowadziła postępowanie, oraz pełnomocnicy pokrzywdzonych. Apelacja nakazała przeprowadzić proces ponownie.

Dawid Lis - ranny w tej strzelaninie - otrzymał prawomocnym wyrokiem sądu 900 tys. zł odszkodowania i comiesięczną rentę w wysokości 2 tys. złotych

za: Cia.bzzz.net

Policjant oskarżony o seks z nieletnią

Uprawiał seks z czternastolatką, robił jej obsceniczne zdjęcia telefonem - m.in. o to oskarżony jest młody policjant z posterunku w Nagłowicach. Wczoraj prokuratura przesłała akt oskarżenia do sądu

Takiej sprawy jeszcze u nas nie było. 36-letni starszy sierżant, jeszcze kilka miesięcy temu pracujący na posterunku w Nagłowicach, stanie przed sądem oskarżony o seks z 14-latką. - Akt oskarżenia został przesłany do Sądu Rejonowego w Jędrzejowie - informuje Artur Feigel, szef prokuratury Kielce-Zachód, gdzie prowadzone było śledztwo. Policjant został zatrzymany w marcu przez Biuro Spraw Wewnętrznych Komendy Głównej Policji, od tamtej pory przebywa w areszcie. Ustalenia śledztwa są takie: policjant przez kilka miesięcy współżył z dziewczyną, robił jej zdjęcia pornograficzne komórką i namawiał ją, by sama je sobie robiła i wysyłała mu MMS-em. W przeciwnym razie groził, że opublikuje fotografie w internecie. - Oskarżony nie przyznaje się do tych zarzutów - informuje prokurator Feigel. To pierwsza tak bulwersująca sprawa w naszym regionie dotycząca funkcjonariusza policji. Według danych Komendy Głównej w całym kraju były do tej pory zaledwie dwa-trzy podobne przypadki. Czy policjant ma coś na swoją obronę i w jakich okolicznościach doszło do jego związku z nieletnią, zapewne się nie dowiemy. Proces ze względu na przedmiot sprawy i fakt, że pokrzywdzona jest nieletnia, będzie prawdopodobnie toczył się za zamkniętymi drzwiami.

Policjantowi grozi kara do 12 lat więzienia. Jak informuje Zbigniew Pedrycz z zespołu prasowego świętokrzyskiej policji, oskarżony funkcjonariusz jest zawieszony w obowiązkach. - Wszczęto też postępowanie dyscyplinarne - dodaje.

Źródło: Gazeta Wyborcza Kielce

Prokuratura odmawia wszczęcia śledztwa przeciwko policji

Prokurator Prokuratury Rejonowej Stare Miasto Przemysław Wojtkowski, odmówił wszczęcia śledztwa przeciwko funkcjonariuszom Komendy Miejskiej Policji w Poznaniu w sprawie o przekroczenie uprawnień podczas brutalnej interwencji na Auli UAM w styczniu b.r.

Przypomnijmy 14 stycznia 2009 r. działacze poznańskiej Federacji Anarchistycznej przeprowadzili akcję solidarnościową z narodem palestyńskim, domagając się natychmiastowego przerwania przez Izrael trwającego wówczas ostrzału Strefy Gazy. Podczas przemówienia Ambasadora Izraela w Polsce kilkoro działaczy i działaczek wystąpiło z transparentem: "Dość rzezi w Gazie". Demonstrujący najpierw zostali zaatakowani przez skrajnie prawicowego dziennikarza izraelskiego, a następnie trzech z nich brutalnie zatrzymali funkcjonariusze policji.

Prokurator w postanowieniu o odmowie wszczęcia śledztwa przeciwko policjantom, stwierdził że ich zachowanie "nie wyczerpało znamion czynu zabronionego". Prokuratura skupiła się tylko na ocenie zasadności interwencji policji i stwierdziła, że funkcjonariusze, zgodnie z art. 244 par. 1 k.p.k, mają prawo zatrzymać osobę podejrzaną o popełnienie przestępstwa, a tak było w tym wypadku.

Prokurator w postanowieniu, całkowicie pominął kwestie przebiegu samego zatrzymania, podczas którego mimo, że zatrzymani nie stwarzali żadnego zagrożenia, jeden z nich przewrócony został przez trzech funkcjonariuszy na ziemię, przygnieciono mu głowę kolanem do podłoża, oraz kopano. Zatrzymanych trzymano ponad godzinę w radiowozie w mocno zaciśniętych kajdankach, a prośby o ich poluzowanie kwitowane były biciem. Prokurator nie odniósł się również w żaden sposób do faktu, że interwencja policji odbywała się na autonomicznym terenie Uniwersytetu, gdzie policja nie ma wstępu.

Ta sama prokuratura w osobnym piśmie umorzyła dochodzenie w sprawie naruszenia nietykalności cielesnej demonstrantów przez izraelskiego dziennikarza Michaela Hormona, uzasadniając to faktem, że jest to przestępstwo ścigane z oskarżenia prywatnego, a "brak interesu społecznego w objęciu tego przestępstwa ściganiem z urzędu". Prokurator w toku postępowania przygotowawczego ustalił, że podczas zajścia doszło do napaści na protestujących wyczerpującej znamiona przestępstwa z art. 217 par. 1 k.k, jednak podczas przesłuchania na komisariacie, wszyscy zatrzymani konsekwentnie odmówili zgłoszenia doniesienia przeciwko napastnikowi.

Przypomnimy, że wcześniej sam Hormon wniósł oskarżenie o pobicie wobec demonstrantów, po tym jak w trakcie zajścia doznał uszkodzenia przegrody nosowej.

Za: rozbrat.org

Prokuratura umarza, rodziny dalej walczą

Bydgoska prokuratura uznała, że policjant, który potrącił na ul. Brzozowej 65-latkę i dwoje dzieci, jest niewinny. - Nie zostawimy tak tego, będziemy walczyć, złożymy zażalenie - zapowiadają rodziny poszkodowanych.

Prokuratura Bydgoszcz-Południe wszczęła w sprawie wypadku na ul. Brzozowej własne śledztwo, które właśnie umorzyła.

- Mamy przynajmniej troje świadków, którzy zeznali, że radiowóz jechał na sygnale - mówi Włodzimierz Marszałkowski, zastępca szefa prokuratury. - Sygnał wyraźnie słyszał przejeżdżający Brzozową kierowca miejskiego autobusu, krawiec z pracowni na Szwederowie oraz trzeci przypadkowy świadek. Zbadaliśmy także wątek zasadności użycia przez policjantów sygnałów świetlnych i dźwiękowych. Byli w pracy i mieli prawo do ich użycia. Jesteśmy przekonani, że kierowca tego radiowozu nie jest winny wypadkowi, więc nie można mu postawić żadnych zarzutów.

Inne zdanie na ten temat ma poszkodowana bydgoszczanka, a także świadkowie wypadku, którzy wypowiadali się na łamach "Gazety". - Radiowóz nie miał na dachu koguta i jechał bez włączonych dodatkowych świateł. Uderzył w mamę i dzieci, kiedy była już jedną nogą na przyblokowym parkingu - mówi Anna Chmara, córka 65-latki i matka 8-letniej Julki, którą potrąciło auto. - Przede wszystkim radiowóz jechał za szybko, a tam wszędzie jest czterdziestka. W dodatku obok znajduje się szkoła, więc stoją też znaki "uwaga, dzieci". Dlaczego prokuratura nie przesłuchała ludzi z bloku, którzy widzieli wypadek? - pyta. - Przecież dostarczyliśmy ich numery telefonów.

Do wypadku doszło w połowie grudnia ubiegłego roku na ul. Brzozowej. Radiowóz daewoo espero jadący w kierunku Carrefoura uderzył w przechodzącą przez jezdnię 65-letnią kobietę oraz dwoje dzieci: 8-letnią Julkę i 5-letniego Mikołaja. Według policji winna wypadku była kobieta, która weszła na jezdnię kilkadziesiąt metrów za przejściem dla pieszych.

Jolanta Chmara trafiła do szpitala m.in. z licznymi pęknięciami miednicy i pękniętą kością krzyżową. Julka przeszła operację prawego podudzia, a Mikołaj doznał pęknięcia kości jarzmowej.

- Po tym wypadku mama nie będzie już samodzielnie chodziła - mówi Anna Chmara. - Moją córkę i jej kolegę czeka długa rehabilitacja. Decyzja prokuratury to skandal. Na pewno złożymy na nią zażalenie. Będziemy walczyć o prawdę.

Źródło: Gazeta Wyborcza Bydgoszcz

Jak policja w Photoshopie rozmnożyła marihuanę

"Łomżyńscy policjanci u dwóch 18-latków znaleźli narkotyki. Każdy z nich posiadał małą torebeczkę foliową z zawartością marihuany razem około 2,5 grama." - taką informację na swojej stronie internetowej zamieściła podlaska policja. Obok znalazło się zdjęcie torebek. Tyle, że jeden woreczek były lustrzanym odbiciem drugiego.

Co do tego, że zdjęcie to efekty pracy grafika komputerowego, nie ma praktycznie żadnych wątpliwości. Narkotyk w obu woreczkach ułożony jest w ten sam sposób, są takie same refleksy światła.

Policja nie zaprzecza, że zdjęcie to fotomontaż. - Zamieszczone na wiadomości informacje mają charakter informacji prasowej. Nie są natomiast materiałem dowodowym - powiedział reporterowi radia TOK FM mł. asp. Kamil Tomaszczuk z podlaskiej policji, dodając, że torebki zostały skopiowane by "uatrakcyjnić przekaz". - Nie zawsze korzystamy z fotografii bezpośrednio związanych ze sprawą, czasami używamy obrazów, które tematycznie wiążą się z danym zdarzeniem. - tłumaczył mł. asp. Tomaszczuk. Problem jednak w tym, że w tym przypadku zdjęcie miało sprawiać wrażenie autentycznego.

Wcześniej skopiowali amfetaminę i pieniądze

To nie pierwsza tego typu wpadka mundurowych. We wrześniu zeszłego roku głośno było o przerabianych w programie graficznym zdjęciach zamieszczonych na stronie Komendy Wojewódzkiej z Bydgoszczy. Wtedy również tajemniczemu rozmnożeniu uległy woreczki z narkotyki a także pliki banknotów.
Źródło: TOK FM

Straż miejska jak ZOMO!


Strażnikom łatwiej zaatakować bezbronnego człowieka niż rosłego osiłka. W środę wraz z urzędnikami z Ratusza postanowili rozprawić się ze sprzedawcą truskawek stojącym przy warszawskiej stacji metra Centrum. Brutalnie go obezwładnili i zniszczyli owoce. – Mam małą córeczkę. Nie jestem bandytą ani złodziejem – krzyczał pokrzywdzony i upokorzony Michał Łuczak (34 l.).

Akcję rozprawiania się z handlarzem truskawkami sfilmował przechodzień, który tak jak wielu innych wstrząśnięty był brutalnością strażników. Film pokazuje jak wykręcają panu Michałowi ręce i zabierają truskawki. Wystraszony mężczyzna próbował ochronić swój dobytek. – Kupiłem te truskawki od rolników, by uczciwie je sprzedać. Nie niszczcie ich – prosił. Ale strażnicy byli bezwzględni. Siłą odciągali sprzedawcę od straganu.

– Ja chcę tylko zarobić na chleb. Mam małą córeczkę na utrzymaniu – próbował im wyjaśnić pan Michał. Na nic się to zdało. Zszokowani ludzie próbowali bronić pana Michała.

– Nieroby! Dranie! – krzyczeli do strażników. – Czy kupiliście ten towar, żeby go teraz zabierać? – pytali strażników niosących do swoich aut łubianki pana Michała. – Kto mu teraz zapłaci za te truskawki! – krzyczeli ludzie. Ale strażnicy nie reagowali. Wokół upokorzonego mężczyzny leżały porozrzucane pieniądze, które wypadły mu z kieszeni.

– Straciłem wszystko. Zabrali i zniszczyli mi cały mój towar. To było zwykłe złodziejstwo! – opowiada smutno pan Michał, który stracił pracę, bo zatrudniająca go firma splajtowała.

– Chciałem, by moja rodzina nie głodowała, a spotkało mnie takie upokorzenie. I to ze strony tych, którzy powinni chronić obywateli – dodaje przygnębiony.

http://www.efakt.pl/Straz-miejska-jak-ZOMO-FILM,artykuly,46191,1.html

Jak biją stróże prawa?

- Strażnik Miejski nadepnął mi na głowę, złapał za rękę i złamał ją. Aż kość wyszła na zewnątrz - opowiada Sławomir Okoński. Mężczyzna został bez powodu pobity przez stróżów prawa. Do końca życia pozostanie kaleką. Całe zdarzenie zarejestrował miejski monitoring.


Dwa lata temu toruńscy strażnicy miejscy otrzymali zgłoszenie, że nieznani sprawcy demolują witryny sklepowe na jednej z ulic. Kiedy zjawili się na miejscu, jedynymi osobami byli Sławomir Okoński wraz z przyjacielem. Mężczyzna pokazywał koledze samochód, który kupił dzień wcześniej.

- Zaczęli się do nas dobijać. Kazali nam wysiadać. Chciałem otworzyć, ale zamki były zablokowane. Nie byłem w stanie otworzyć, więc rozbili szybę. Rzucili mnie na ziemię i złamali rękę, aż kość wyszła na zewnątrz - wspomina Sławomir Okoński.

Zgłoszenie o demolowaniu było fałszywe. Sławomir Okoński trafił do szpitala. Kiedy okazało się, że wcześniej spożywał alkohol - strażnicy zeznali, że przed zatrzymaniem usiłował odjechać samochodem. Dlatego interweniowali.

Całe zajście zostało jednak dokładnie zarejestrowane przez miejski monitoring sekunda po sekundzie. Był to bardzo ważny dowód w sprawie. Powołany biegły, jak i sąd nie mieli wątpliwości. Silnik w samochodzie Sławomira Okońskiego nie został nawet uruchomiony.

- Sąd rejonowy uniewinnił oskarżonego, nie dał wiary strażnikom miejskim - informuje Andrzej Walenta, prezes Sądu Okręgowego w Toruniu.

Sławomir Okoński w naszej obecności zawiadomił prokuraturę o popełnieniu przestępstwa przez strażników miejskich. Komendant toruńskich strażników miejskich nie chciał zgodzić się na wywiad przed kamerą. Odnaleźliśmy jednego ze strażników, który brał udział w tej interwencji. To właśnie on, według Sławomira Okońskiego złamał mu rękę. Mimo to, nadal jest czynnym funkcjonariuszem.

- Będę walczył do końca. Za ból, za to co mi zrobili - mówi Sławomir Okoński. *

* skrót materiału

Reporter: Artur Borzęcki

aborzecki@polsat.com.pl

(Telewizja Polsat)